W drugiej połowie 1940 roku o. Lohn udał do Oświęcimia, aby pocieszyć i podnieść na duchu pierwszych jezuickich nowicjuszy zesłanych do obozu koncentracyjnego. Nikt jeszcze wówczas nie wiedział co dzieje się w Auschwitz i Niemcom zależało, aby tak pozostało, dlatego o. Lohn nie został wpuszczony na teren obozu. Jednak ten wielki kapłan nie zamierzał zostawić swoich braci – znalazł przerwę w drucie kolczastym, przecisnął się przez nią i podążył do swoich. Chwilę potem jego obecność zauważyli strażnicy obozu. Został schwytany i przyprowadzony do komendanta Rudolfa Hößa. Los jezuity był przesądzony: rozstrzelanie. Mimo tego kapłan, nie tracąc nadziei, postanowił się bronić. Doskonała znajomość języka niemieckiego zrobiła wrażenie na komendancie, który postanowił ułaskawić o. Lohna. Höß zapamiętał jednak nazwisko kapłana…
Niedługo po przegraniu wojny przez III Rzeszę, Höß trafił przed polski wymiar sprawiedliwości. Pobyt w więzieniu był dla niego niesamowitym doświadczeniem. Na początku zawstydził się, iż jest traktowany jak człowiek. W liście do żony napisał: „czym jest człowieczeństwo, dowiedziałem się dopiero tutaj, w polskich więzieniach”. Skłoniło go to do podjęcia refleksji nad swoimi czynami, a widmo nieuchronnej śmierci wymuszało zdanie rachunku z dotychczasowej relacji z Bogiem.
Rudolf Höß, jako 13-letni chłopiec, złamał kostkę swojemu koledze w szkole. Nie poinformował o tym swego ojca, który jednak w jakiś sposób dowiedział się o wybryku syna. Rudolf obwinił za swoją dekonspirację swojego spowiednika, który, jako przyjaciel ich rodziny, wizytował ich dom na dzień przed pytaniem ojca odnośnie do skrzywdzonego kolegi. Od tego dnia zaufanie młodego chłopaka do kapłanów i Kościoła legło w gruzach. Dopiero przebywając w więzieniu, przyznaje się, że winę spowiednika najprawdopodobniej sobie wmówił. Wraz z wątpliwościami co do słuszności swojego osądu wobec spowiednika, zaczął szukać ponownej drogi do Boga. Z początku szukał jej „na własną rękę”, myślał, iż instytucja religijna nie jest mu potrzebna do odnalezienia Najwyższego. Dopiero znajomy Hößa namawia go do spotkania z księdzem. Ex-komendant obozu zagłady wskazał jedno nazwisko: Lohn. 10 i 11 kwietnia 1947 roku o. Władysław Lohn przyjeżdża do więzienia. W pierwszym dniu długimi godzinami rozmawia z Hößem, rozwiewa wątpliwości, w końcu przyjmuje wyznanie katolickiej wiary, słucha spowiedzi i udziela rozgrzeszenia. Tym samym ten wielki grzesznik staje się czysty, potwierdza, że nie da się otrzymać odpuszczenia win niezależnie od Kościoła. Jakąż miałby pewność, choćby i posiadał największy i najszczerszy żal, że grzechy są mu odpuszczone, gdyby Pan nasz Jezus Chrystus nie dał światu kapłanów? Następnego dnia o. Lohn przynosi więźniowi wiatyk. Kościelny, obecny przy udzielaniu komunii, zrelacjonował, że Höß ukląkł na środku celi i zaczął płakać.
Historia ta pokazuje, że jedną odważną decyzją, wypływającą z kapłańskiego powołania, kapłan może ocalić duszę i największego grzesznika, a przecież o. Lohn mógł stwierdzić, że nie warto się narażać. Dlatego, może nawet szczególnie w tym czasie, gdy dostęp do katolickiej Mszy św. i innych sakramentów jest utrudniony bardziej niż zwykle, albowiem na drodze nie stoją nam już tylko kilometry czy ostracyzm społeczny wywoływany „wydziwianiem” i nieuczęszczaniem na nową Mszę, ale państwowe regulacje, módlmy się za nas samych i za naszych księży!
Ojciec Władysław Lohn SI zmarł 3 grudnia 1961 roku, ale jako wzór żarliwego kapłana żyje nadal.